Ćmy i Anioły 03 – To, co mamy

(link do piosenki, gdyby ktoś z Was jeszcze miał  ochotę potowarzyszyć Joe’mu –> 3 Doors Down – Runaway)

Na starym moście łączącym zachodnią i wschodnią część miasta powietrze było spokojne i zimne.
Joe zatrząsł się, gdy silny podmuch zimnego wiatru przejął go do szpiku kości. Spokojnym wzrokiem obserwował wieżowce, które roztaczały się wokół niego. Tu, na szczycie, panowała przyjemna półcisza, przerywana odgłosami klaksonów i opon, jadących w oddali samochodów. Spojrzał w dół, gdzie rzeka, jak ulica, niosła na swoim grzbiecie dryfujące w płochym śnie kaczki. Nie było ich zbyt wiele, tylko kilka, które wyglądały jak małe, papierowe samochodziki.
Odgarnął z czoła przydługą, ciemną grzywkę i przesunął dłonią po zielonym albumie trzymanym na kolanach. Z każdą stroną, każdą fotografią w jego oczach stawały łzy. Czytaj dalej

Ćmy i Anioły 02 – To, co moglibyśmy mieć

(Piosenka do rozdziału to „Runaway” Three Doors Down, w tekście jest gwiazdka, ale możecie ją włączyć kiedy tylko chcecie).

Dni z nowym przyjacielem mijały Kaiowi naprawdę bardzo szybko.
Każda chwila, z której chciał wyciągnąć jak najwięcej, zdawała się mijać w zastraszającym tempie, jakby czas nagle przypomniał sobie o jego życiu.
Kiedy zostawał już sam, zdawało mu się, że zegar wiszący na ścianie, na który wcześniej prawie nigdy nie zwracał uwagi, śmieje się brzęczącym w uszach tykaniem. Jak kat, wisiał nad nim i przypominał mu o mijających sekundach.
Kai czuł coraz większy żal.
Naprawdę. Dlaczego on? Dlaczego teraz, kiedy poznał Joe’go?
Ale przecież Joe to Anioł, który miał go przygotować, przeprowadzić na tę drugą stronę. I gdyby nie ten rak, nie spotkaliby się nigdy. Może powinien być wdzięczny za chorobę? Chyba nie potrafił. Czytaj dalej

Ćmy i Anioły 01 – To, co nas trzyma

Na szczycie dachu powietrze było spokojne i zimne.
Joe zatrząsł się, gdy silny podmuch jesiennego wiatru przejął go do szpiku kości. Spokojnym wzrokiem obserwował dachy budynków, które roztaczały się wokół niego. Tu, na szczycie, panowała przyjemna pół-cisza, z rzadka przerywana odgłosami klaksonów i piskiem opon jadących w dole aut, gdzie ulica, jak rzeka, niosła je w dal na swoim grzbiecie niby małe, zabawkowe samochodziki. Nie było ich zbyt wiele, ponieważ, pomimo wielkości miasta, pora była bardzo późna.
Chłopak odgarnął z czoła przydługą, ciemną grzywkę i przytknął do ust szyjkę butelki. Z każdym łykiem wina robił się coraz bardziej rozgoryczony i obojętny. Kiedy uniósł wzrok, napotkał drwiące światła miasta, które gasły powoli. Każde z nich było jak jego blednące plany i marzenia. Jak sny, które chciał zrealizować, gdy dorośnie. Już dawno zapomniał, po co tak właściwie budzi się z rana, a wszystko było takie bezsensowne i puste. Jego głupia praca woźnego w szpitalu była jak gwóźdź do trumny, jak ostatni krok przed przepaścią. Czuł to. Zawsze marzył, że zostanie znanym kucharzem, założy własną restaurację, gdzie jadać będą największe sławy, a znani krytycy będą zachwycać się jego daniami. Czytaj dalej